Dziś zabieramy w podróż do Malezji
BATU, KUALA LUMPUR
Do Batu Caves trafiliśmy akurat wtedy, kiedy miało miejsce jedno z największych świąt hinduistycznych - Thaipusam, co oznacza że ściągały tam (dosłownie) miliony pielgrzymów, by przez trzy dni świętować.
Batu Caves to położony 13 kilometrów na północ od Kuala Lumpur kompleks skalnych jaskiń, a w jednej z nich znajduje się święte dla wyznawców hinduizmu miejsce - najpopularniejsza hinduska świątynia leżąca poza Indiami. Poświęcona jest bóstwu Muruganowi - przed wejściem do niej stoi największy na świecie pokryty złotem posąg bożka (mierzy prawie 43 metry). Nieopodal porozkładane są stragany i restauracje oferujące indyjskie jedzenie. Za olbrzymią statuą znajdują się liczące 272 stopni schody prowadzące do Temple Cave, gdzie wchodzących wita kolejny, mniejszy już posąg siedzącego Murugana. Świątynia zwieńczona sufitem w kształcie kopuły imponuje wielkością. Na ścianach widnieją malowidła rodzajowe, odtwarzające sceny opisane w starożytnych hinduskich pismach. Wchodząc po schodach trzeba być bardzo uważnym z powodu makaków - niezwykle wścibskich małp, które nie znają strachu przed ludźmi i podchodzą bardzo blisko, na wyciągnięcie ręki, po czym niespodziewanie atakują, wyrywając z rąk aparaty, butelki z napojami, plastikowe torby z jedzeniem. Jakby tego było mało, atakom często towarzyszą bolesne ugryzienia. Wzdłuż schodów punkty odpoczynku pozwalają zatrzymać się i podziwiać panoramę Kuala Lumpur, widać stąd m.in. słynne z filmu o Jamesie Bondzie wieże Petronas Tower. Na 204 stopniu wielkich schodów znajduje się Ciemna Jaskinia, którą można zwiedzać tylko z przewodnikiem. Tamtego styczniowego dnia jednak nie było mowy o zwiedzaniu - na czas święta wprowadzono zakaz. Pod jaskiniami Batu Caves stało kilkadziesiąt autobusów. Pozwoliliśmy, by porwał nas tłum płynący w stronę świątyni. Ludzie ubrani w kolorowe szaty śpiewali pieśni, część z nich szła tańcząc, inni mruczeli ciągle pod nosem jakieś modlitwy. Kobiety niosły na głowach dzbany. Wielu spośród pielgrzymów okaleczało się przebijając twarze szpikulcami, a nad głowami nieśli przymocowane do ciała za pomocą zmyślnych rusztowań specjalne modlitewne platformy. To jednak nie wszystko. Podobnie jak w Indiach, tak i tutaj spotkaliśmy się ze zwyczajem wbijania haków w ciało, a na hakach zawieszone limonki, pomarańcze, cytryny, kwiaty, jabłka, dzwoneczki. Wysiłek wypisany na wykrzywionych twarzach pątników wskazywał na to, że dźwigali na sobie po kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt kilogramów. Dodatkowo popisywali się przed widownią. W takim upale ocierało się to o szaleństwo. Skakali, tańczyli, wirowali potrząsając zawieszonymi na hakach owocami w rytm wybijany przez idących obok bębniarzy. Jakby pogrążeni w dziwnym transie. Jedni wykazywali nadzwyczajne pobudzenie, inni wyglądali jakby za chwilę mieli zemdleć i szli podtrzymywani przez kolegów. Niektórzy szli na kolanach. Przypominało to stan jakiegoś odurzenia. Tłumy pielgrzymów i procesje z hakami z każdą kolejną godziną nie malały. Wręcz przeciwnie, im bardziej wzmagał się słoneczny żar, tym intensywniejszy wydawał się być trans pątników, którzy non stop zdążali ku jaskiniom. Powietrze przesycone było słodkim zapachem owoców, kwiatów i kadzidełek. Wszędzie tłumy wirujących dziewcząt i mężczyzn. Kręcili się i schylali rozrzucając nad sobą to farby, to kolorowe bibułki przypominające konfetti. Mężczyźni ciągnięci na sznurkach przyczepionych do haków wbitych w ciało. Bębny przekrzykiwały się z trąbkami, a z głośników rozmieszczonych na słupie próbowała to przebić głośna indyjska muzyka. W głowie tłucze się pytanie "O co w tym wszystkim chodzi?". Nie ulega wątpliwości, że jest to element hinduskiej kultury. Poprzez zadawanie sobie bólu i cierpienie wyznawcy hinduizmu manifestują swoje oddanie bogu. Ciężary, które niosą, to tzw. kavadi. W dzbanach, które widzieliśmy na głowach kobiet było mleko. A przypominające ołtarzyki konstrukcje mocowane na głowach niektórych pielgrzymów są formą modlitwy. Thaipusan poświęcone jest narodzinom Murugana, który jest bożkiem wojny. Hindusi wierzą, że to magiczne święto, czego dowodem ma być brak krwi i blizn po okaleczeniach. Wierni idą boso, pokonując ok. 15 kilometrową trasę ze świątyni Sri Maha Mariamman w Kuala Lumpur. Miesiąc wcześniej pielgrzymi przechodzą na dietę wegetariańską, a kilka dni przed Thaipusam na ścisły post. Zwieńczeniem pielgrzymki jest złożenie ofiary w skalnej świątyni i modlitwa.
Choć spędziliśmy w Batu Caves jeden dzień, to o zawrót głowy było nietrudno, lecz warto było być świadkiem tego niezwykłego zamieszania. Powróciliśmy do Kuala Lumpur, które zamierzaliśmy zwiedzić przed odlotem naszych rodzin do Polski. Skontaktowałem się z mieszkającym w mieście moim przyjacielem pochodzącym z Kielc i umówiliśmy się, że oprowadzi nas po kilku ciekawych miejscach. Kuala Lumpur jest dzisiaj jednym z najdynamiczniej rozwijających się miast Azji Południowo-Wschodniej. Nazwa miasta po malezyjsku oznacza "błotnisty zbieg" - dlatego, że ulokowane jest w zbiegu dwóch rzek: Klang i Gombak. Nasz pobyt przypadał w porze monsunowej, z czym wiąże się fakt codziennego deszczu, pojawiającego się w godzinach popołudniowych i ustającego przed wieczorem. Krótki pobyt tam wystarczył, by zauważyć, że tempo rozwoju niekoniecznie idzie w parze z harmonią i ładem, szczególnie pod względem architektonicznym. Jak na azjatyckie miasto przystało, nie ma co się łudzić, że zdołamy uniknąć wielokilometrowych korków - to oznaka tego, że Kuala Lumpur wciąż boryka się z problemami komunikacyjnymi, mimo kilku wybudowanych obwodnic. Wiele do życzenia pozostawia także system transportu publicznego, ale gdzie nie dojedzie się miejską kolejką, tam można próbować dotrzeć niedrogimi taksówkami, pod warunkiem że nie wybieramy się na drugi koniec miasta w godzinach szczytu - wtedy znacznie szybciej będzie po prostu iść pieszo. Kuala Lumpur to wielokulturowe miasto, obfitujące w różnorodność (czyniąc małą dygresję, można by stwierdzić, że różnorodność to "znak firmowy" całej Azji). Wysokie nowoczesne wieżowce wypełniające centrum stolicy Malezji sąsiadują z zamieszkanymi przez Chińczyków dzielnicami o wąskich uliczkach i tradycyjnej, dalekowschodniej architekturze. Wydaje się, że wyrastające wieżowce konkurują ze starszą architekturą o miano symbolu miasta, imponując stylem i wprowadzając wrażenie luksusu. Obowiązkowym obiektem do obejrzenia są słynne Petronas Towers - bardzo wdzięczny obiekt do pamiątkowych "selfie", nie spotkasz tu nikogo kto nie szczerzyłby się do telefonu lub aparatu, przybierając bardziej lub mniej dziwaczne pozy. Można wjechać na górę i podziwiać widoki na okolicę, lecz za stosunkowo wysoką cenę - ok.84 zł od osoby. U stóp Petronas Towers znajduje się centrum handlowe ze sklepami światowych marek, natomiast za budowlą - park z fontanną, światełkami i jeziorkami. Na oglądanie panoramy miasta warto wybrać się kilkanaście minut raźnego marszu dalej do Menara Tower - jednej z najwyższych na świecie wież telewizyjnych. Minus stanowią tylko długie kolejki, więc jeśli kogoś goni czas, to lepiej zrezygnować na rzecz innych atrakcji miasta. Przed wieżą turystom oferuje się taką usługę: zdjęcie zrobione klientowi na zielonym tle "wpasowuje się" w wybrane tło powiązane z wieżą - taka panorama w wersji instant. Do tego też kolejki... Postanowiliśmy zmienić klimat i powałęsać się trochę po uliczkach Chinatown - miejsce bardzo gwarne i zatłoczone, a przy tym kolorowe i dosłownie obwieszone chińskimi lampionami. Pełno tam straganów z ulicznym jedzeniem, co akurat zazwyczaj konstatowane jest z uśmiechem zadowolenia. Zapachy przyjemnie nęcą, przypominając, że od śniadania minęło już zbyt dużo czasu. To także totalne królestwo podróbek wszelakich, przed którymi nie obroniła się chyba żadna marka: buty, zegarki, koszule, torebki, portfele, chusty, okulary, czy zabawki. Czasami można natrafić na kopię łudząco przypominającą oryginał. W porównaniu z odwiedzonymi wcześniej azjatyckimi bazarami wyraźnie jednak widać, że negocjowanie ceny nie należy do ich ulubionych zajęć. Po obiedzie na piechotę przemaszerowaliśmy na Plac Merdeka - miejsce, gdzie w 1963 r. została ogłoszona niepodległość Malezji. Rozległy plac otoczony jest zabytkami, m.in. ponad 100-letnia fontanna Victoria, pałac sułtana (The Sultan Abdul Samad Building), ponad 100-letni Teatr Panggung Bandaraya, czy XIX-wieczny budynek The Royal Selangor Club - klub krykieta, którego niegdysiejsze boisko porasta dzisiaj równo przystrzyżony zielony trawnik. Na 100-metrowym maszcie powiewa flaga Malezji. Nieco wyżej na końcu placu znajduje się park z rzeźbami. Dalej, niejako z drugiej strony pod wielką siatką rozpostartą nad koronami drzew urządzono największy na świecie ptasi park. Decyzja, by skierować kroki akurat w to miejsce okazała się być bardzo trafna, nie tylko bowiem syn Michała, ale my także po kilku chwilach tam spędzonych byliśmy zachwyceni - papugi, tukany, bociany, czaple chodzą sobie swobodnie po terenie parku, a niektóre z nich są bardzo ciekawskie - podchodzą do ludzi, można rzucać im ziarno. Żyje tam także gatunek uważany za symbol Malezji - hornbill z charakterystycznym długim zakrzywionym dziobem. Na terenie parku funkcjonuje restauracja - można zafundować sobie tradycyjny malezyjski posiłek na tarasie, z którego rozciąga się widok na cały park. Na balustradach siadają często białe smukłe czaplo-podobne ptaki i nieskrępowane obserwują jedzących gości, a zdarza się, że co śmielszy osobnik "dziobnie" co nieco z talerza! Obsługa zaopatruje każdy stolik w małą "dyngusówkę" na wodę, którą można delikatnie wypłoszyć narzucające się pierzaste towarzystwo. Wychodząc z ptasiego parku zawędrowaliśmy do Kampung Bharu, tradycyjnej malajskiej dzielnicy, gdzie można wybrać się na darmową (finansowaną przez miasto) wycieczkę z przewodnikiem. Przewodnik, promieniejący już dobrze nam znaną azjatycką pogodą ducha opowiadał historię miasta, pokazywał tradycyjne drewniane domki, opisując życie codzienne żyjących tu ludzi. Można zajrzeć na podwórka domostw, przywitać się z bawiącymi się dziećmi - w charakterystyczny sposób witają się one z dorosłymi, biorą podaną rękę i dotykają nią czoła, co wyraża prośbę o błogosławieństwo. Niektóre części domu przeznaczone są tylko dla kobiet, także przy budowie domu, jego wymiary dostosowuje się do wzrostu pani domu, tak aby siadając przy oknie mogła widzieć bawiące się na podwórku dzieci - to i więcej jeszcze ciekawostek usłyszeliśmy z ust przewodnika. Na pełnych ludzi uliczkach sprzedawcy doglądają swoich małych stoisk z warzywami, owocami i przyprawami. Na tle nieba mieniącego się zachodem słońca rysowały się dwie strzeliste wieże Petronas, a w Kampung Bharu próbowaliśmy lokalnych przysmaków: słodkich kuleczek z klejącego ryżu i kokosa oraz ryżu kokosowego z pikantnym chili. Do picia zaproponowano herbatę ze skondensowanym mlekiem. Wspaniały niemal 3-godzinny spacer. Tylko komary trochę dokuczały.
W Kuala Lumpur rozstaliśmy się znowu z bliskimi. Oni odlecieli do Polski, my zaś przymierzaliśmy się do ruszania dalej.
https://laczna.pl/21-podroze-jacka-slowaka/983-podroze-z-pasja-cz-7#sigProIde42f2ea6f3