W tym tygodniu z p. Jackiem odwiedzimy Turcję. Zachęcamy do przeczytania.
TURCJA
Gdy stwierdziliśmy, że etap przygotowawczy można z czystym sumieniem uznać za zakończony, postanowiliśmy wyruszyć 28 października. Zmierzch już zapadł, kiedy około godz. 18 znaleźliśmy się w Kielcach i idąc ulicą Krakowską, niosąc w plecakach niezbędny ekwipunek, a w rękach dzierżąc tablicę z napisem "DOOKOŁA ŚWIATA" próbowaliśmy "złapać" auto stopa. Trwało to dłuższą chwilę (ponad 2 godziny) - szczęście dopisało nam dopiero na moście w Zgórsku- zatrzymał się pewien człowiek, pytając nas: "Dokąd chcecie jechać?", kiedy odpowiedzieliśmy, że " Dookoła świata!", zapytał: "Jesteście pijani?", "Nie, skądże znowu!", " Musicie być w takim razie naćpani!" - "Nie, mówimy bardzo poważnie, wyruszamy właśnie w wyprawę dookoła świata. Chcemy okrążyć kulę ziemską" - "Musicie być jacyś chorzy" - skwitował, po czym zaprosił nas do samochodu. Ma na imię Waldek. Z początku naprawdę nie dowierzał naszym wyjaśnieniom, jednak w miarę jak upływała droga, mijała też jego nieufność i gdy się rozstawaliśmy na dworcu w Krakowie był już żywo zainteresowany naszym pomysłem. Pytał nas o wiele rzeczy, chciał znać nasze plany, oczekiwania, obawy wiążące się z podróżą. Jak się później okazało jego zainteresowanie nie osłabło ani trochę, co więcej znalazł profil naszej wyprawy na portalu społecznościowym i pozostawał z nami w nieprzerwanym kontakcie, śledził postępy ekipy World Expedition 2015 nieustannie. Pewnego dnia udało mu się skontaktować ze mną, gdy byliśmy w drodze. Powiedział, że jego wielkim marzeniem jest, by - gdy tylko wrócimy z wyprawy do Polski - mieć możliwość ponownego zabrania nas autostopem do domu, niezależnie od tego w którym miejscu kraju będziemy się znajdować. Wyraził życzenie, że chce zabrać nas z powrotem do miejsca, z którego wziął nas na początku naszej drogi.
W Krakowie na dworcu czekali na nas znajomi, którzy - wedle planu - mieli później dołączyć do nas na azjatyckim etapie podróży.
Zarówno ja, jak i mój towarzysz Majki odbyliśmy już wiele podróży w rejony Europy Środkowej i Południowej, ustaliliśmy zatem, że nie będziemy zatrzymywać się w państwach sąsiadujących z Polską: w Czechach i na Słowacji, a pierwszy przystanek zrobimy na Węgrzech w Budapeszcie, w którym z resztą także nie zagrzaliśmy miejsca zbyt długo - spędziliśmy tam jedynie kilka godzin, czekała nas bowiem długa droga do Turcji. Pociągiem dotarliśmy do Istambułu - tam chwyciliśmy wiatr w żagle i poczuliśmy, że wyprawa zaczyna nabierać rumieńców.
Warto przypomnieć, że w Istambule swego czasu żył Adam Mickiewicz. Dom, w którym mieszkał stoi do dziś i pełni dzisiaj funkcję muzeum poświęconego polskiemu wieszczowi. Piwniczkę domu zamieniono na kryptę, znajduje się tam czarny grobowiec z jasnym krzyżem i napisem: "Miejsce czasowego spoczynku Adama Mickiewicza. 26 listopad. 30 grudzień 1855". Nad grobowcem- wizerunek Matki Bożej Ostrobramskiej. To symboliczny grób poety. Niestety nie jest to dokładnie ten dom, którego wnętrza gościły Adama Mickiewicza- w 1870r. uległ zniszczeniu w pożarze, został odbudowany z ruin, innym razem zawalił się dach - obecnie, odnowiony, jest jednym z lepiej prezentujących się budynków w dzielnicy, choć muszę przyznać, że sam jej widok czy nieprzyjemne zapachy unoszące się w powietrzu i wszechobecny brud działają odstraszająco. Bardzo trudno też odnaleźć właściwy budynek w plątaninie wąskich, podejrzanych uliczek. Jednakże wizyta w muzeum była dla nas priorytetem - mieliśmy szczęście i zdążyliśmy przed jego zamknięciem.
Być w Istambule i Hagii Sophii nie zwiedzić, to jak pojechać do Rzymu i papieża nie widzieć, musieliśmy zatem odwiedzić ów wspaniały zabytek - zbudowany w VI w. przez cesarza Justyniana, który - wedle niektórych przekazów, gdy widząc dzieło stworzone z jego zamysłu miał zakrzyknąć: "Salomonie! Prześcignąłem Cię!" . Na temat powstania tej monumentalnej świątyni krąży wiele legend - wedle których np. do jej budowy miało zostać użyte drewno pozostałe po Arce Noego, znane są również podania o zastępach Aniołów strzegących budowli. Losy świątyni Mądrości Bożej toczyły się dramatycznie na przestrzeni wieków - była świadkiem krwawych buntów, wojen, upadków i narodzin imperiów. Przez setki lat służyła religii chrześcijańskiej, natomiast 28 maja 1453 r. po tym jak zostało odprawione ostatnie w jej dziejach nabożeństwo - do Konstantynopola wkroczyły wojska sułtana Mehmeda II - Hagia Sophia stała się meczetem muzułmańskim. Stopniowo do bryły świątyni dobudowano minarety, których obecnie jest 4.
Od 1935 r. budowla jest obiektem muzealnym.
Widzieliśmy również równie słynny Błękitny Meczet, który w zamierzeniu twórców miał konkurować, a nawet prześcignąć wielkością i przepychem Hagię Sophia. Czy się udało? - opinie są różne, niezależnie od nich należy przyznać, że dzieło sułtana Ahmeta robi duże wrażenie.
Gdy zapadał wieczór należało znaleźć nocleg. Poszukując odpowiedniego miejsca przechadzaliśmy się ulicami Stambułu chłonąc dźwięki, barwy i zapachy tego miasta. Wylądowaliśmy w jednym z hosteli, w piętnastoosobowym pokoju urządzonym na dachu budynku. Temperatura spadła, zapowiadała się zimna noc. Nie dość, że zimna, to na dodatek bogata w "atrakcje". W toku wieloletniej mojej przyjaźni z Majkim i po wielu wspólnych podróżniczych eskapadach wiem, że gdy akurat tak się zdarzy, że śpimy nieopodal siebie, to Majki ma zwyczaj w czasie snu zarzucić czasem na mnie swoją nogę. Tak więc i tym razem leżąc w półśnie poczułem, że spadł na mnie znajomy ciężar - odwróciłem się, żeby wysłać nogę kumpla z powrotem na należne jej miejsce i osłupiałem kiedy moim oczom ukazał się ogromny szczur! Szczur, którego pomyliłem z nogą kolegi. Gwałtownie obudzony przeze mnie Majki zaalarmowany, że chodzi po mnie szczur, ze stoickim spokojem skwitował: "Daj mu w łeb i śpij dalej." Szczur dostał w łeb, a ja poszedłem spać. Spokój nie potrwał długo, bo znowu zostaliśmy obudzeni przez przenikliwy pisk - na pustym posłaniu obok mnie urządziły sobie bitwę szczur i bezpański kot! Tym razem postanowiłem nie mówić Majkiemu, że szczury znów przypuściły atak, zawinąłem się w śpiwór i obserwowałem walkę. Sebastian (towarzyszący nam na tym etapie podróży) miał dość - zaczął więc rzucać poduszkami w rozjuszonego szczura, żeby wypłoszyć zwierzęta. Bez rezultatu. Dopiero pewien Francuz, obudzony jazgotem chwycił swoją poduszkę i cisnął nią w kota - wtedy walka została przerwana, a zwierzęta uciekły.
Istambuł to miasto dwóch kontynentów, położone na terenie dwóch krain historycznych - europejskiej Tracji i azjatyckiej Bitynii. Właśnie w azjatyckiej części Istambułu jest położony brytyjski cmentarz wojskowy Haydarpasa, gdzie pochowano brytyjskich żołnierzy poległych w Wojnie Krymskiej, a wśród nich spoczywa generał Marian Langiewicz, dyktator Powstania Styczniowego postać silnie powiązana z regionem świętokrzyskim (był on naczelnikiem- w owym czasie- województwa sandomierskiego), człowiek który - można by rzec - współtworzył historię naszej Ojczyzny, w Turcji znany jako Langie Bey. W dowód pamięci złożyliśmy kwiaty przy jego grobowcu.
Jak już wcześniej wspominałem u źródeł całego pomysłu wyprawy dookoła świata legła idea poszukiwania znamion polskości wszędzie, gdziekolwiek się znajdziemy. Oddawszy hołd pamięci zmarłych pragnęliśmy dotrzeć do żyjących na tych terenach Polaków. Powzięliśmy wiadomość, że na terenie miasta znajduje się polska osada, Polonezkoy, zwana dawniej Adampolem. Leży na obrzeżach Istambułu, w azjatyckiej części miasta. Trafić tam było trudno, z uwagi na koszmarne połączenie komunikacyjne, a właściwie jego brak, ale w końcu udało się. Znalazłszy ulicę o polsko brzmiącej nazwie wiedzieliśmy, że to miejsce, którego szukaliśmy. Zostaliśmy serdecznie przyjęci przez wójta Polonezkoy pana Fryderyka Nowickiego, który natychmiast zaprosił nas do siebie. Obok jego domu stoi stodoła, którą przerobił on na muzeum polskiej osady. Po wspólnym obiedzie odwiedziliśmy znajdujący się tam Polski Cmentarz Katolicki. Był to dzień uroczystości Święta Zmarłych. Spotkaliśmy tam konsula generalnego Polski w Istambule Grzegorza Michalskiego. Zostaliśmy ostrzeżeni, że zbliżające się wybory i związane z nimi rozmaite manifestacje mogą sprawić, że w mieście będzie niebezpiecznie - lepiej było więc ruszyć w dalszą drogę nie zwlekając. Wsiedliśmy do nocnego autobusu, który jechał w kierunku Kapadocji.
Zanim przejdę do wspomnień z kolejnych stadiów wyprawy, dodam jeszcze w ramach dygresji iż w Istambule zetknęliśmy się z pewną osobliwością dotyczącą czasu - nikt, zupełnie nikt nie potrafił powiedzieć nam która aktualnie jest godzina. Jedni posługiwali się czasem letnim, drudzy kierowali się czasem zimowym. Co prawda w mieście jest wiele zegarów powszechnie dostępnych, ale cóż z tego, skoro każdy z nich odmierza czas jak mu się podoba, w związku z czym każdy pokazuje inną godzinę. Pogubiliśmy się w tym zupełnie, ale na szczęście nie na tyle by nie wiedzieć że nasza podróż do Kapadocji rozpoczęła się ok północy i trwała do godzin popołudniowych.
Kraina ta przez wielu uważana jest za najpiękniejsze miejsce w Turcji. Po tym co tam zobaczyliśmy z pełnym przekonaniem podzielam taką opinię. Trudno jest przelać na papier wszystko, co człowiek odczuwa podziwiając tak niezwykłe piękno krajobrazu stworzonego przez potęgę żywiołu - Kapadocja bowiem to królestwo wulkanicznego pochodzenia skał tufowych. Tysiące km2 zostały przez aktywne przed milionami lat wulkany pokryte lawą, która z czasem przekształciła się w miękki tuf z domieszką, gdzieniegdzie bazaltu. Wiatr we współpracy z rzeką i deszczem pracowicie przez wieki rzeźbiły kolumny i filary, wycinały kręte wąwozy i budowały kominy skalne. Fantazyjne formacje, łagodnie pofalowane zbocza wzgórz, czy też ostro wybijające się w górę tufowe kolumny z bazaltowymi kapeluszami osadzone są w miękkim kobiercu roślinności, która choć skromna, z uwagi na stosunkowo suchy klimat, to obfituje w różne barwy, czym dodaje całości krajobrazu harmonii i dopełnia go. Jest to zapierające dech w piersiach widowisko natury trwające od milionów lat - księżycowa ziemia. Podziwiając rozpościerające się po horyzont widoki przychodzi mimowolnie myśl, że jest to świetna sceneria dla baśni. Z drugiej strony jest jakaś surowość w tym królestwie skał - surowość, która nie stanowiła wszakże przeszkody dla człowieka, który przed kilkoma tysiącami lat znalazł tam dla siebie miejsce do życia - dom i schronienie, podporządkował sobie tą dziką, milczącą ziemię wykuwając w skałach i pod ziemią całe miasta - w tym Derinkuyu- największe z nich, które po turecku oznacza "Głęboką studnię". Tam też zaniosły nas nogi. Derinkuju to podziemne miasto, złożone z pięciu kondygnacji, sięgających głębokości 60 m. Oszacowano, iż mogło dawać schronienie nawet 20 tysiącom ludzi. Połączone jest 8 kilometrowym tunelem z miastem Kaymakli (po turecku oznacza to "Śmietankowe Miasto"), które także w całości znajduje się pod ziemią. Wiele jest teorii na temat tego, jak i kiedy powstało zarówno Derinkuyu jak i sąsiadujące z nim miasta - wg jednej z teorii miasto wykuto w okolicach VIII-VII w. p.n.e., po czym zostało ono powiększone za czasów rządów Rzymian. Wg historyków podziemnych miast mogło być w Kapadocji nawet 200, większość z nich mieli wybudować chrześcijanie w czasach, gdy pod panowaniem rzymskim chrześcijaństwo było religią zakazaną.
Niesamowite jest to, że podziemne miasta nie są wyłącznie obiektami muzealnymi, które można jedynie zwiedzać - miasto bowiem żyje, wiele z pomieszczeń jest użytkowanych do dziś i zaadaptowanych na potrzeby turystów - wiele z nich służy dziś jako stajnie, piwnice, czy składy, a swoistą atrakcję stanowi nocleg w wydrążonych w ścianie pomieszczeniach. Tam właśnie zostaliśmy na nocny odpoczynek po 40 kilometrowym trekkingu. Spaliśmy w dość ciasnych pomieszczeniach, a każde było wyposażone w łóżka polowe.
Cudownym przeżyciem była możliwość podziwiania niezwykłego piękna Kapadocji z pokładu balonu - udaliśmy się na całodniowy rejs. Kiedy w jednej chwili jeden po drugim wzbijały się w niebo dziesiątki kolorowych statków powietrznych, a potem płynęły powoli i łagodnie wśród obłoków, można było poczuć się jak w bajce. W ten sposób dane nam było podziwiać wschód Słońca nad Kapadocją - słowa nie odzwierciedlą piękna, jakim wypełniona była ta chwila, na pewno zostanie w pamięci do końca życia. Podziwialiśmy księżycowe krajobrazy z lotu ptaka przez cały dzień. Potem, gdy nadchodził wieczór, szliśmy już wzdłuż drogi łapiąc auto stopa.
https://laczna.pl/21-podroze-jacka-slowaka/966-podroze-z-pasja-cz-3#sigProId77df9fedc7